Jawa – kraina snu na jawie

Jawa – kraina snu na jawie

Jako dziecko uwielbiałam początkiem roku szkolnego przeglądać nowe podręczniki. Największą ciekawość wzbudzały książki do przyrody, czy później geografii, gdzie było mnóstwo zdjęć roślinności, zwierząt i krajobrazów. Zanim jednak przejdę do przyrodniczych walorów Jawy, które wzbudziły we mnie długofalowy efekt WOW, skupię się na dwóch perełkach architektonicznych. Mowa o świątyni buddyjskiej Borobudur i świątyni hinduskiej Prambanan.To one na nowo przypomniały mi o tym, jak bardzo doceniam to, że mogę się w tak odległe podróże wybrać.

Buddyjski zen

W drodze do Borobudur poznałam historię buddyzmu oraz dowiedziałam się dość sporo na temat samej świątyni. Niejednokrotnie widywałam ją w różnych atlasach, ale dopiero, gdy stanęłam u jej stóp mogłam zobaczyć jaka jest okazała. U podnóża schodów dotarło do mnie gdzie jestem i poczułam niesamowity przypływ ekscytacji. Niezwykle energetyczne miejsce, które z lotu ptaka wygląda jak ogromna mandala.

Po raz kolejny w moim życiu nie mogłam wyjść z podziwu jak budowla z IX w. mogła powstać w takiej formie. Niezliczona ilość zdobień w kamieniu przedstawiających przeróżne motywy z życia Buddy. Okazałe posągi Buddy w różnych pozach. Zaskakujące detale płaskorzeźb i to zarówno w postaciach ludzkich, jak i zwierzęcych czy roślinnych.

W jednym miejscu przewodniczka zwróciła mi uwagę na miejsca, w których była zaprawa między kamieniami – to część odnowiona w ramach UNESCO, po tym jak budynek uległ zniszczeniu. Wtedy zdałam sobie sprawę, że większość kamieni nie jest niczym złączona! Są tylko idealnie w siebie dopasowane! Przecież to jest aż niewiarygodne!

W końcu znalazłam się na najwyższym poziomie świątyni. Widoki z niej zapierały dech w piersiach – świat wydawał się taki mały. Zewsząd otaczała mnie intensywna zieleń i widok na góry oraz wzgórza. Najpiękniejsze było jednak miejsce, z którego można było ujrzeć majestatyczny wulkan.

Wracając do samej świątyni, ilość na pozór jednakowych stup buddyjskich mnie zaskoczyła. Na pozór, bo tak naprawdę w każdej z nich było coś innego, co miało też wymiar symboliczny. Stupy to takie „kopce” typowe dla buddyjskich świątyń. Ich kształt odporny jest na trzęsienia ziemi. Pełni też przede wszystkim funkcję symboliczną dla wyznawców buddyzmu. Kilka ze stup było ściągniętych, by pokazać co jest w środku. Pod prawie każdą z nich znajduje się figura Buddy.

Świątynia na rozległej równinie

Prambanan to było kolejne miejsce mocy. Już z daleka budowla robiła ogromne wrażenie. Niejedną świątynie hinduską było mi już dane zobaczyć, ale ta była zupełnie inna. Właściwie to kompleks świątynny poświęcony trójcy bogów hinduskich: Brahmie, Wisznu i Śiwie.

Człowiek nawet nie potrafi słowami opisać tego, jak miejsca tego typu działają na ludzki umysł i serce. Stwierdzić, że czułam się jak mrówka pośród tych majestatycznych budowli, to jak nic nie powiedzieć. Tu znów pojawiało się pytanie: Jak? Jak w IX w. powstało coś tak ogromnego i pięknego? Spora część kompleksu uległa zniszczeniu podczas wielokrotnych trzęsień ziemi. Ruiny zostały odbudowane dopiero w XX wieku i to, co zobaczyłam to już odnowione miejsce. Każda świątynia była pięknie ozdobiona płaskorzeźbami. Dookoła można oglądać historie przedstawiające epos Ramayana. Natomiast w środku każdej ze świątyń znajdowały się posągi bogów, nie tylko wspomnianej wcześniej trójcy, ale również np. Durgi czy Ganeszy.     

To jest pałac?

Wychowana w kulturze europejskiej i przyzwyczajona do ogromnych budowli pełniących funkcje pałacu, byłam w szoku, gdy pojawiłam się w pałacu sułtańskim Keraton. To miejsce w żaden sposób nie przypominało tego, co do tej pory miałam w swojej głowie słysząc słowo „pałac”. Przede wszystkim był to bardziej kompleks pałacowy, a nie jeden pojedynczy budynek. W większości były to pawilony. Większość z nich nie posiadała nawet ścian. Dziwnie było przechadzać się pod gołym niebem i przyglądać w większości otwartym pawilonom, które służyły do codziennych czynności, były salą tronową, miejscem rozrywek komnatami ceremonialnymi.

Najpiękniejszy wschód słońca

To, co wzbudziło we mnie najwięcej emocji i pozostanie w mojej pamięci na długie lata, to wyprawa na wschód słońca do Parku Narodowego Bromo. Nie sądziłam, że kiedykolwiek dożyję chwili, gdy nie będę nikogo przeklinać w duchu za to, że muszę wstać o 2:30 w nocy. Byłam tak podekscytowana tą wyprawą, że nie przeszkadzał mi brak porządnego snu, klaustrofobiczny pokój bez okna i fakt, że było naprawdę zimno. Po dotarciu na punkt widokowy, dosłownie brakowało mi oddechu. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie jak wysoko jestem. Z czasem organizm się przyzwyczaił do mniejszej ilości tlenu i po krótkim śniadaniu w formie banana w cieście i kawy, wyruszyłam na taras widokowy.

Chwila tuż przed wschodem słońca i sam wschód stworzyły najpiękniejszy spektakl barw jaki kiedykolwiek widziałam. Żadne zdjęcie nie było w stanie oddać tego, co zobaczyłam. Dosłownie w każdej minucie krajobraz wyglądał inaczej, a dymiące wulkany dodawały tej aurze dodatkowej magii. Gdybym była malarką, z pewnością uwieczniłabym ten widok na płótnie! To wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego jak mały jest człowiek pośród natury. Przyglądałam się temu wszystkiemu z zachwytem. Wpatrywałam się we wschodzące słońce i przymykałam oczy, by poczuć jedność z tym wszystkim. Okrutne zimno, niewyspanie i głód nie miały w tym czasie żadnego znaczenia.

Sam na sam z ogromnymi siłami natury

Głównym „highlightem” tej wyprawy było dotarcie na szczyt czynnego wulkanu Bromo. Z jednej strony był to dla mnie ogromny wyczyn jako, że nie jestem górską kozicą i chodzenie po górach jest dla mnie raczej rzadkością. Z drugiej strony dojście na wulkan nie należało do łatwych przez nierówne podłoże i zapadające się w nim nogi. Nie poddałam się i dotarłam na szczyt, a tam wpadłam w kolejny zachwyt!

Ostatnio znajoma zapytała mnie jakie były widoki z wulkanu, a ja musiałam się chwilę zastanowić, bo tak naprawdę całą moją uwagę przykuł krater. Jego średnica miała coś koło 700 metrów. Niewielki ołtarzyk zaraz na krawędzi krateru z wizerunkiem Ganeszy w jakiś sposób mnie poruszył. Jednak to, co było dla mnie największym szokiem, to widok ogromnej ilości gazów wydobywających się z wnętrza i ten dźwięk niczym gotująca się woda – jeden wielki bulgot. To drugi moment tego dnia, gdy poczułam się naprawdę malutka i zdałam sobie sprawę z siły jaka drzemie w naturze. Tego się nawet nie da opisać! To po prostu trzeba przeżyć.   

Sen na Jawie

Podczas mojej podróży po Jawie niejednokrotnie czułam się jakbym śniła. Przepiękne budowle z dawnych czasów, ale przede wszystkim przyroda, pozostawiały mnie w nieustannym zachwycie. Za każdym razem zastanawiałam się czy to wszystko dzieje się naprawdę. Ciężko czasami ubrać w słowa swoje przeżycia, więc zostawię tu jeszcze tylko fragment moich notatek z podróży:

„Zachwycam się tym miejscem. Jestem prawie na równiku, wszystko tu egzotyczne, jestem na półkuli południowej, widzę lasy deszczowe i czynne wulkany. Co lepsze, ja nie śnię, to zwykła jawa : )”

One comment on “Jawa – kraina snu na jawie

  1. Fantastico, cóż więcej dodać – dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.