Dwa miesiące przygotowań. Ambitne kompozycje. Dziewięć amatorskich chórów z całej Polski. Rytmy z całego świata. Śpiew przyozdobiony ruchem. Tak wyglądał jubileuszowy (bo dziesiąty) koncert finałowy projektu Akademii Chóralnej.
fot.
fot. Bogusław Beszłej

RYTMY ŚWIATA W NARODOWYM FORUM MUZYKI

TRUDNE POCZĄTKI

Rytmy Świata

O tym, że koncert się odbędzie wiedzieliśmy już bardzo dawno, ale tak naprawdę repertuar dostaliśmy na początku września. Przez ten czas wydawało nam się, że nie damy rady tego wykonać. Spotykaliśmy się 2-3 razy w tygodniu, a czasami nawet częściej, bo utwory skomponowane przez pana Jacka Sykulskiego były niesamowite, ale jednocześnie trudne. Dla chóru składającego się głównie z amatorów było to nie lada wyzwanie.Tygodnie mijały, a wciąż pojawiały się nowe problemy – to fragmenty ciężkie harmonicznie, to znowu skomplikowany rytm inny w każdym głosie, a na koniec połączenie tego wszystkiego z ruchem. Chyba każdy z nas jechał do Wrocławia pełen obaw, zwłaszcza, że nie udało nam się spotkać z panią Agnieszką Franków-Żelazny, która była odpowiedzialna za cały projekt.

Rytmy Świata

PIERWSZE WRAŻENIE

Do Wrocławia przybyłam razem z chórem dzień przed próbą. Mieliśmy możliwość trochę się wyspać (przynajmniej teoretycznie) i nie wpaść na próbę prosto z podróży. Wrocław jest mi już trochę znanym miastem, więc dojście do Narodowego Forum Muzyki nie było jakimś wielkim problemem. Natomiast już sam budynek w środku okazał się nieco skomplikowany. Na próby zostaliśmy zaproszeni do Sali Czerwonej znajdującej się na -3-cim piętrze. Sala okazała się doskonała pod względem akustyki, o czym przekonaliśmy się na jednej z prób, gdy dyrygent mojego chóru przyłożyła kamerton do podłogi i dźwięk trafił do każdego z nas. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w podobnym miejscu.

fot. Szymon Aleksandrowicz
fot. Szymon Aleksandrowicz
MAGIA DŹWIĘKU

Przybyliśmy do Sali Czerwonej w wyśmienitych humorach – jedni bardziej wyspani, drudzy mniej, ale nikt nie sądził, że spędzimy w tym miejscu cały dzień. Sam początek upłynął na sprawach organizacyjnych – przedstawieniu organizatorów, chórów i ich dyrygentów oraz ustawieniu głosów.

W końcu się udało i rozpoczęliśmy  rozśpiewkę. Praktycznie cały rok czekałam na tę chwilę. Rozśpiewanie przeprowadzone przez panią Agnieszkę Franków-Żelazny okazało się dosłownie magicznym przeżyciem. Potrafiła w taki sposób poprowadzić wyobraźnię, że dźwięki, które z siebie wydobywałam w trakcie rozśpiewki, znajdowały się dokładnie tam, gdzie ona mówiła. Przy niej byłam w stanie przenosić dźwięk z jednego punktu w ciele w zupełnie przeciwny. Tak też było i tym razem. Nasze dźwięki przenikały naszą głowę, czubki uszu, klatkę piersiową, brzuch, nogi, by w końcu dać się odczuwać je gdzieś pod stopami jak rezonują wytwarzając jakieś dziwne pole. Po otwarciu oczu i całkowitej ciszy miałam wrażenie, że wraz z tym dźwiękiem odpłynęły wszystkie troski i problemy, a pozostało tylko to, co znajdowało się „tu i teraz”.

Przyznam zupełnie szczerze, że nie raz miałam okazję uczestniczyć w rozśpiewaniu z przeróżnymi dyrygentami czy śpiewakami, ale tak magicznej, metafizycznej wręcz rozśpiewki nigdy nie doświadczyłam. A kluczem okazuje się tutaj wyobraźnia i właściwie tylko to. Dzięki niej możemy wydobywać z siebie dźwięk taki, jaki chcemy – płaski lub szeroki, cichutki lub głośny. W tej chwili czułam, że to JA panuję nad dźwiękiem i własnym ciałem, a nie na odwrót.

fot. Szymon Aleksandrowicz
fot. Szymon Aleksandrowicz
CAŁY DZIEŃ PRÓB

Po tych chwilach wyciszenia i „rozgrzania” swojego instrumentu, którym jest całe ciało (a nie tylko krtań czy gardło), przystąpiliśmy do próby właściwej. Już w pierwszej chwili okazało się, że nie jest idealnie, a przecież rozpoczęliśmy utworami z pozoru łatwiejszymi. Nagle okazało się, że mimo znajomości dźwięków, słów i układu choreograficznego „A Toast to Africa” jednak sprawia problemy. Potrzebna była synchronizacja, stały kontakt z dyrygentem, niezwykłe skupienie podczas zmian tempa czy tonacji, a dla amatorów to wcale nie takie proste. Często powstawały fałsze przy zmianach tonacji albo utwór się rozsypywał, gdy trzeba było zachować tempo.

Z każdym kolejnym utworem było trudniej. Przy „Con el vito” okazało się, że dołożenie ruchu z wachlarzami sprawiło ogromne trudności. Z jednej strony trzeba było wiedzieć kiedy unieść go do góry, skupić się na tym, żeby otworzyć go na odpowiedni znak, a jednocześnie śpiewać swoją partię i przekładać kartki. Czy to się da w ogóle zrobić? W moim przypadku kończyło się to zawsze na tym, że albo nie podniosłam wachlarza na czas, albo nie przewróciłam strony i się gubiłam. Jednak w końcu, po wielu próbach,  nauczyłam się utworu na tyle, że kartki przekładałam rzadziej i tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że wachlarz nie będzie mi potrzebny.

PRÓBY TO NIE TYLKO ŚPIEW

Kolejnym utworem był „Kujawiak”. Na próbach chóru wydawało nam się, że utwór sam w sobie jest tak piękny, że obroni się bez naszej pomocy. Na próbie z innymi chórami czar prysł. Śpiewaliśmy za ciężko, trudno nam było utrzymać się w tempie i reagować na jego zmiany, a do tego kolejny ruch i synchronizacja. Do teraz pamiętam dygresję pani Agnieszki na temat tego utworu i już nigdy później nie śpiewałam go tak obojętnie jak wcześniej. Wywoływał we mnie ogromne wzruszenie za każdym razem, gdy tylko słyszałam pierwsze dźwięki pianina.

fot. Szymon Aleksandrowicz
fot. Szymon Aleksandrowicz

Próby ciągnęły się i ciągnęły, a nam pozostał jeszcze „Taniec irlandzki”. Utwór niezwykły i niewiarygodnie szybki. I tu znów okazało się, że to, co wyćwiczyliśmy na próbach, we Wrocławiu okazało się już inną bajką. Tempo było zdecydowanie szybsze, co oznaczało zupełną zmianę w technice śpiewania. Zamiast rozwlekania i łączenia dźwięków,  trzeba było się szybko przestawić na dzielenie i akcentowanie dźwięków. Bez tego utwór stawał się byle jaki. Jak sama nazwa wskazuje – i tutaj towarzyszył nam taniec. Jednak wydaje mi się, że w tym wypadku bardziej pomagał niż utrudniał.

Na sam koniec pozostała „Samba DO-RE-MI”, którą znaliśmy na pamięć. Warstwa tekstowa nie stanowiła dla nas problemu i zmiany tonacji właściwie też – może w jednym tylko miejscu, ale najwięcej problemów znów przysporzył ruch.

HAVA NAGILA – PIĘKNA JEST CHWILA
fot.
fot. Bogusław Beszłej

„Hava Nagila” to utwór oparty na tradycyjnej muzyce żydowskiej. Znam go w wielu różnych wersjach, a tymczasem nigdy nie pomyślałam o tym, aby sam chór mógł go wykonać. Szczęśliwym trafem to nam i chórowi z Zabrza przydzielono piosenkę tak dobrze mi znaną. O ile nie miałam problemów z nauką słów i dźwięków, o tyle połączenie śpiewu i ruchu okazało się już problematyczne. Nie było to łatwe, bo wystarczyło, że jedna osoba się pomyliła i zrobiła krok w złą stronę a zaburzała rytm całej reszcie. Poza tym, jak już wcześniej wspomniałam, nie udało nam się przećwiczyć tego utworu z panią Agnieszką i nie wiedzieliśmy nad czym jeszcze pracować.

Na miejscu okazało się, że jest źle. Mylimy się w śpiewie, a co dopiero w tańcu. Nie ma w nas w ogóle energii, wszyscy są zmęczeni i sfrustrowani. Sytuacja beznadziejna, a dzień później koncert. Właściwie w dzień koncertu nasze obawy wcale nie minęły, a wręcz przeciwnie – napięcie narastało i każdy zastanawiał się czy to w ogóle powinno być zaśpiewane na wieczornym koncercie. Czułam, że czasu coraz mniej, a my zamiast się spiąć, po prostu odpuszczamy.

WALKA Z WŁASNYMI SŁABOŚCIAMI
fot. Bogusław Beszłej
fot. Bogusław Beszłej

W końcu, podczas próby generalnej, wywołano nas na scenę. Mieliśmy strach w oczach, mimo że wiedzieliśmy iż nie musimy tańczyć (za nami stali inni wykonawcy, których zadaniem było wzbogacić nasz występ ruchem). Mieliśmy – tylko i aż – skupić się na śpiewie. Stanęłam przed panią Agnieszką i jedno jej spojrzenie pozwoliło ocenić mi sytuację – ona wciąż w nas wierzyła. Na próbie w Sali Czerwonej nie dawała nam właściwie wielkich szans, a teraz stała przed nami i czułam, że to, co wydarzyło się w tamtej sali, w niej też pozostało.

Tomasz Kaczmarek rozpoczął grę na fortepianie improwizowanym – pierwsze takty, a ja już czuję przypływ nowej energii. Spojrzałam na ręce dyrygenta i ruszyliśmy – wolno, dźwięk po dźwięku czuliśmy jak napięcie z nas opada i w chwili, gdy należało przyspieszyć każdy dawał z siebie wszystko. Każdy drobny ruch pani Agnieszki przekazywał tak jasny komunikat, że wystarczyło tylko za nią podążać, żeby było dobrze. I tak dobrnęliśmy do końca, a pani Agnieszka ani razu nam nie przerwała.

„Było świetnie… ale jeszcze raz!” – rzuciła chyba zadowolona, a my roześmialiśmy się głośno i zaczęliśmy jej klaskać. Jak dobrze znamy tego typu komentarze. Jednak wtedy w mojej głowie częściej pojawiała się myśl „było świetnie” niż „jeszcze raz” i wiedziałam, że ten drugi raz miał jedynie sprawdzić czy potrafimy powtórzyć to, co przed chwilą osiągnęliśmy. Udało się. Zaśpiewaliśmy drugi raz i każdy odetchnął z ulgą. Ten utwór da się jeszcze uratować! Wówczas w głowie powtarzałam sobie, że jednak „piękna jest chwila”.

FINAŁ FINAŁÓW
fot. Bogusław Beszłej
fot. Bogusław Beszłej

Próba zakończona na pół godziny przed koncertem. Wszyscy zdenerwowani, zabiegani. Niby mamy przygotowany posiłek w Sali Czerwonej, ale jest tak mało czasu, że każdy myśli tylko o przebraniu się, uczesaniu i podmalowaniu. Kanapka zjedzona w pośpiechu i niezliczona ilość wody do popicia. Trzeba poprawić szminkę na ustach i ruszać powoli na backstage. A za kulisami gorąco – dosłownie i w przenośni. Każdy się denerwuje i ekscytuje. Jedni się wyciszają, inni beztrosko rozmawiają. Jakieś drobne poprawki w wyglądzie i układanie nut w teczkach. Obserwujemy w napięciu, co dzieje się już na scenie. Pani Agnieszka to na nią wychodzi, to schodzi. W końcu zapowiadają i nas.

Pierwszym utworem jest afrykański utwór „A Toast to Africa”, w którym wcielamy się w plemię afrykańskie i z opaskami na głowach, lekko pochyleni wkraczamy na scenę w zupełnej rozsypce, by po chwili ustawiać się na swoich miejscach a na dźwięk bębna stanąć nieruchomo przy zapalonym świetle i spojrzeć na naszą dyrygent, która ma nam dać znak do rozpoczęcia. Już po chwili, przy oklaskach, schodzimy ze sceny. Kiedy minął ten pierwszy utwór? Nie wiem. Chwila przerwy, gdy trwało „Barocco” i wychodzimy na scenę z wachlarzami.

Zaczyna się ogniste „Con el vito”, a ja jestem pewna swoich ruchów bardziej niż wcześniej. Odtwarzam na bieżąco wszystkie uwagi z prób i czuję jak ponosi mnie rytm flamenco. Aż sama nie poznaję własnego głosu. Chwila na brawa, by przenieść się w zupełnie inny nastrój. Smutna piosenka o śmierci ukochanego Janka i nagle cała sala zamiera wysłuchując przeszywających sopranowych wokaliz w „Kujawiaku”.

CZY JEDNAK SIĘ UDA?

Potem chwila odpoczynku, by wyjść na scenę w dużo mniejszym składzie i zaśpiewać „Havę Nagilę”. Stoję na scenie wpatrując się w ludzi na widowni. Każdy z nich z zainteresowaniem patrzy na pojawiające się na scenie kolejne osoby. Spojrzałam na panią Agnieszkę, która uśmiechała się do nas. Była pełna nadziei i ja też. Wydaje mi się, że każdy z nas w tamtej chwili chciał powtórzyć to, co wydarzyło się na próbie generalnej. Już nie pamiętam kiedy tak mocno wczuwałam się w utwór, by wśród innych głosów potrafić usłyszeć swój własny – w pełnym brzmieniu i bez strachu. Utwór się skończył, ale widać było ulgę na twarzy wszystkich wykonawców. Udało się. Przynajmniej w naszym odczuciu. Nie było idealnie, ale walka z samym sobą okazała się czymś ważniejszym w tym momencie. Nagle dotarło do mnie jak bardzo nam zależało, ile każdy z nas oddał swoich emocji, swojej energii, by ten utwór wybrzmiał tak, jak miał wybrzmieć.

fot. Bogusław Beszej
fot. Bogusław Beszłej

Przerwa dla naszego chóru, która tak naprawdę upłynęła za szybko i znów wychodzimy na scenę, by wyśpiewać „Taniec irlandzki”. Utwór skończył się szybciej niż zaczął i chyba nikt nie uwierzyłby mi, gdybym powiedziała, że jego partytura była najdłuższa ze wszystkich, bo mieliśmy aż 36 stron. Znów po krótkiej przerwie, gdy na scenie oprócz wybranych chórów tańczyła „Tango Argentino” młodziutka para tancerzy, wyruszyliśmy (tym razem bez teczek) na scenę, by zaśpiewać ostatnią piosenkę. Nie mam pojęcia, gdzie się podziały te wszystkie minuty. Te minuty pozamieniały się w sekundy, a może nawet nanosekundy.

OWACJE NA STOJĄCO

„Samba DO-RE-MI” rozpoczynająca się od wejścia body percussion, czyli nas samych wybijających rytm własnym ciałem, zachwyciła publiczność. W chwili, gdy skończyliśmy rozległy się owacje i ludzie zaczęli wstawać. Czułam jak łzy napływają mi do oczu. Magiczna chwila, gdy ktoś docenia te wszystkie godziny prób, poprawek, chwile zwątpienia i złości, bo tak naprawdę to, co pokazujemy finalnie to suma tych wszystkich przeżyć i być może dlatego ma ona tak wielką wartość. Gdy jako artysta stoisz na scenie przed widownią, która wstaje by nagrodzić cię brawami, nagle świat zatrzymuje się w miejscu i serce wypełnia się wyjątkowym uczuciem. Czujesz wtedy, że to, co robisz jest tobą i jest w tobie i nikt nie może ci tego odebrać.

WCIĄŻ WIERZĘ W LUDZI

W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim, którzy byli tam ze mną. Nieważne czy byli członkami mojego chóru czy innego, nieważne czy byli organizatorami czy widzami. Ważne, że daliście mi mnóstwo energii – takiej pozytywnej energii, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie można rezygnować z prawdziwych pasji choćby nie wiem co się działo.

fot. Szymon Aleksandrowicz
fot. Szymon Aleksandrowicz

Jest jednak kilka osób, którym pragnę podziękować w szczególności. A jest to mój chór – Bel Canto – pozytywnie zwariowani ludzie, którzy – jak to zwykli ludzie – czasem wkurzają, czasem wspierają, ale i tak zawsze przekazują dużo energii i odmładzają mnie i moją duszę. Wśród chórzystów jest Dominika, którą znam chyba najdłużej i mimo lekkiej różnicy wieku wiem, że pewne rzeczy rozumie w ten sam sposób, co ja i w pełni oddaje się swojej pasji. Oprócz niej jest pani Magda, którą uwielbiam i zawsze potrafimy odnaleźć między sobą nić porozumienia, choćbyśmy się nie wiem jak różniły – sama jej obecność wiele znaczy. Nie mogłabym zapomnieć o naszej pani dyrygent – Kseni, która jest tak przepełniona pasją i tak oddaje się w pełni naszemu chórowi, że pozostaje nieustannie moją motywacją, a poza tym to dzięki niej ciągle się rozwijam.

I na samym końcu chciałabym podziękować pani Agnieszce, której nie znam prywatnie i nie widuje jej na co dzień, ale wystarczyło tych kilka spotkań, by za każdym razem wyciągnąć z nich porządną lekcję życia. Ona nie tylko udzieliła mi wielu muzycznych wskazówek, ale również wielu życiowych porad. Pokazała, że niemożliwe staje się możliwe i potrzeba jedynie wielkiej wiary i chęci, by czegoś dokonać. W moim życiu mam szczęście poznawać naprawdę cudownych i wartościowych ludzi, którzy wciąż pozwalają mi wierzyć w to, że praca, pasja, marzenia i dążenie do ciągłego rozwoju stanowią trzon naszej ludzkości.


Szczegółowe informacje dotyczące projektu znajdziecie na stronie NFM, natomiast po więcej zdjęć zapraszam na Facebooka Śpiewającej Polski.

Zobacz także:

Singing Europe 2016

Chór Bel Canto

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.