Tylko trzech muzyków, minimalna liczba instrumentów, niezwykle metaforyczne piosenki, kameralna atmosfera i w końcu kilka prostych, acz mądrych przesłań do kobiet z okazji ich święta. Tak w kilku słowach można opisać koncert Akustik Trio Renaty Przemyk.
Już raz miałam możliwość uczestniczyć w koncercie Akustik Trio w 2015 roku. Wówczas byłam na zupełnie innym etapie życia i sens wszystkich piosenek wydawał się zupełnie odmienny od tego, co miało miejsce wczoraj. Jednak już te cztery lata temu odkryłam niesamowicie magiczny świat Renaty Przemyk. Człowiek na tych kilkadziesiąt minut wkracza do jej świata, w którym to ona wyznacza ścieżki i swoimi anegdotami przenosi słuchacza z jednego utworu do kolejnego.
POWRACAJĄCA MAGIA
Tym razem podświadomie łaknęłam znaleźć się choć przez chwilę w tym świecie. Udało się. W ciągu półtorej godziny odbyłam podróż w głąb siebie i swoich uczuć. Był czas na śmiech, łzy i wzruszenie. Jednak najbardziej magiczną chwilą jaka przytrafiła mi się podczas tego koncertu, to było oczyszczenie, wyzbycie się wszystkich skumulowanych emocji. Dziękuję. Wracając do samego koncertu, setlista różniła się od tej z roku 2015, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Nie zabrakło jednak utworów, które już niejednokrotnie mogłam usłyszeć przy okazji innych koncertów Renaty Przemyk.
DZIEŃ KOBIET
Zaczęło się bardzo nastrojowo od przygrywki gitary, na której grał, właściwie debiutujący na koncertach Renaty, Grzegorz Palka. Renata Przemyk przywitała się z publicznością i nawiązała do Dnia Kobiet, by za chwilę rozpocząć pierwszy utwór „Alice”. Artystka zaczęła niepewnie, by z każdym kolejnym dźwiękiem oswajać siebie ze słuchaczem. Urzekł mnie po raz kolejny ogromny dystans do siebie Renaty.
Cały koncert utrzymany był w tematyce kobiet – w końcu zdecydowanie większą część publiczności stanowiła płeć piękna i każda z nas chciała magicznie przeżyć swoje święto. To, co za każdym razem inspiruje mnie u Renaty Przemyk to jej naturalność przy opowiadaniu anegdot i swoich przemyśleń pomiędzy utworami. Zachowuje przy tym sporo dystansu i poczucia humoru, a jednocześnie przekazuje mnóstwo ważnych wartości, co dopełnia każdy z tekstów piosenek.
CO NAJLEPSZE?
Muszę przyznać, że ciężko byłoby wybrać jeden utwór, który byłby najlepszy. Każdy opowiadał zupełnie inną historię, w każdym dźwięki różniły się od siebie znacznie. W jednym na pierwszy plan wysuwała się gitara akustyczna (Grzegorz Palka), a w innej gitara basowa (Piotr Wojtanowski). Do tego ogromna ilość dzwoneczków, cymbałków, bębenków i innych tzw. przeszkadzajek, na których gra Renata, sprawiło, że każda piosenka była zupełnie inna i świeciła swoim własnym blaskiem.
Tym razem z ogromną uwagą obserwowałam jak muzycy tworzyli na swoich instrumentach poszczególne dźwięki i jak wiele serca oraz duszy wkładali w każdy utwór. Wielkim zaskoczeniem był dla mnie gitarzysta Grzegorz Palka, który w chwili, gdy wyszedł pierwszy raz na scenę wydawał się zupełnie nie pasować do tego świata. Jednak ten niepozorny muzyk swoją grą sprawił, że niejednokrotnie wpatrywałam się w gryf jego gitary i z zachwytem obserwowałam jak swobodnie przemieszczał się po dźwiękach wkładając w to całe swoje serce. Gratuluję talentu!
CZY WARTO?
Podsumowując, koncert akustyczny Renaty Przemyk – Akustik Trio to przede wszystkim podróż po świecie dźwięków i metafor. Artystka doskonale oddaje nastrój i sens każdego swojego utworu, a przy tym wszystkim pozostaje skromną, naturalną i pełną pokory osobą. Człowiek idąc na koncert Renaty Przemyk wie, że odpocznie psychicznie, ale wie również, że artystka postawi w jego głowie setki nowych pytań o życie, uczucia, wiarę i wiele innych wartości, których w dzisiejszym świecie coraz mniej. Naprawdę warto choć raz wybrać się na jej koncert. Zwłaszcza w wersji akustycznej, gdzie nic nie zagłusza tekstów jej piosenek.
Niesamowicie skromny dyrygent – Ennio Morricone, dwie zupełnie różne, ale jakże temperamentne solistki – Susanna Rigacci i Dulce Pontes, utalentowana Czeska Narodowa Orkiestra Symfoniczna i robiący wrażenie chór, to w wielkim skrócie opis koncertu Ennio Morricone The 90th Celebration Concert.
ENNIO MORRICONE – KONCERT Z OKAZJI 90-TYCH URODZIN
Na mojej liście rzeczy, które chciałabym w życiu zrobić i zobaczyć znajdował się koncert maestra Ennio Morricone. Poprzednim razem, gdy był w Polsce, niestety nie udało się, ale teraz nie mogłam po prostu przegapić tej okazji. Ogarnęło mnie niezwykłe wzruszenie, gdy maestro wkroczył na scenę, a prawie dziesięciotysięczny tłum Tauron Areny w Krakowie powitał go owacjami na stojąco. Jak wielkim i utalentowanym trzeba być człowiekiem, by czegoś takiego doczekać…
Maestro Ennio Morricone przed rozpoczęciem koncertu zażyczył sobie, aby uczcić minutą ciszy pamięć o Pawle Adamowiczu. To naprawdę kojące, gdy człowiek tak znany w świecie i poważany solidaryzuje się z nami, Polakami. Zaraz po tym wybrzmiały pierwsze dźwięki orkiestry, a był to utwór z Les Intouchables. Koncert trwał niemalże trzy godziny, a po maestrze nie było kompletnie widać zmęczenia. Jestem zachwycona i jednocześnie wzruszona, że mogłam uczestniczyć w tak pięknym, muzycznym wydarzeniu. Ciężko byłoby wybrać tylko jeden utwór, który poruszył najbardziej moją duszę i serce, ale postanowiłam skupić się na tych, które wywołały we mnie największe emocje.
Ostinato Ricercare Per Un’ Imagine
Utwór dość spokojny, głównie smyczkowy, ale wprowadzający w bardzo melancholijny nastrój. W chwili, gdy człowiek przyzwyczaja się do sielankowej melodii, nagle wszystko zaczyna przyśpieszać i biec przed siebie, by za moment znowu zwolnić. Słuchacz ma wrażenie, że to już koniec utworu, a jednak niespodziewane wejście trąbki wszystko na nowo rozwija, a perkusja wybija rytm przez co melodia zyskuje nową energię. Rozpoczyna się istne szaleństwo i gonitwa za dźwiękami. Ciężko było usiedzieć na swoim miejscu. Zamykając oczy wyobrażałam sobie jak każdy instrument maluje własne ścieżki nut złożone tak naprawdę z tego samego motywu i nagle ta zabawa zostaje całkowicie wyciszona i następuje powrót do tego, co było na początku. Mogłam powrócić do spokojnej krainy melancholii i pozostać tam już do ostatnich taktów.
The Ecstasy Of Gold
Kolejny z utworów maestra, który niewątpliwie jest znany przez ludzi na całym świecie. Na scenie pojawiła się Susanna Rigacci, sopranistka, która od razu zawładnęła sceną. Jej wokalizy były mocne i rozwibrowane, ale osiągała je z pełną lekkością i gracją. Towarzyszył jej także genialny chór, który doskonale radził sobie z partyturą. Suzanna swoimi wysokimi wokalizami sprawiła, że miałam ciarki. Na długo to wykonanie pozostanie w mojej pamięci.
Abolisson
Całkowitym zaskoczeniem była dla mnie nowa (a jednak już nie tak nowa jak mi się wydawało) wersja utworu Abolisson. Nie wiem jak to się stało, że nie usłyszałam jej do tej pory. Muszę przyznać, że odświeżone Abolisson zyskało wiele. Przede wszystkim bije z niego niesamowita energia. Chór spisał się tu znakomicie, choć tak naprawdę nie jest to szczególnie skomplikowana linia melodyczna. Czuć było energię tych osób i zabawę dźwiękami. Największym jednak szaleństwem była dla mnie improwizująca Dulce Pontes. Już przy wcześniejszych utworach pokazała, że czuje muzykę całą sobą i jest niezwykle utalentowana. Jednak całkowicie mnie zauroczyła skalą głosu, którą ujawniła w Abolisson.
Warto było!
Zobaczyć maestro Ennio Morricono w takiej formie było czymś naprawdę niezwykłym dla mnie, ale usłyszeć na żywo jego kompozycje – spełnienie najskrytszych marzeń! O jego wielkości świadczą wszystkie owacje po każdym zakończonym utworze i wyjście trzy razy na bis. Patrząc na tego człowieka aż łezka kręciła się w oku – tak znany i poważany człowiek, a tyle w nim pokory i skromności. Jestem wdzięczna, że mogłam pojawić się na koncercie The 90th Celebration Concert.
Mieszanka wybuchowa tego, co rockowe i mocne z piękną poezją usłaną delikatnymi dźwiękami… Dwa zupełnie różne światy, a jakże spójne. Taki był niedzielny koncert Renaty Przemyk w Fortach Kleparz w Krakowie.
Pierwszym moim koncertem Renaty Przemyk był koncert Akustik Trio. To właściwie wtedy zaczęłam bardziej przyglądać się tej artystce. Jej piosenki przesiąknięte życiem i niesamowita muzyka sprawiają, że człowiek nie ma prawa wyjść z jej koncertu bez żadnych refleksji. Tak było wtedy, ale czy tak miało być i dziś? Bałam się iść na ten koncert, z kilku powodów.
Pierwszym był z pewnością fakt, że moja znajomość pierwszej płyty Renaty w stosunku do reszty jej repertuaru była najsłabsza. Owszem, słuchałam kilka razy, ale to nie był w pełni mój klimat. Poza tym trudno było mi się przestawić z jej aktualnych możliwości wokalnych na sam początek tej drogi. Słuchając Ya hoznynaprawdę ciężko czasem usłyszeć dzisiejszy głos Renaty. Nie chodzi tu tylko o rozwój techniczny głosu… Tu chodzi o coś więcej… o dojrzałość.
Kolejnym powodem, dla którego do końca nie mogłam się zdecydować na ten koncert to świadomość, że słuchacze będą ode mnie starsi, dużo starsi. Tu właściwie się nie pomyliłam, choć ku mojemu zaskoczeniu nie byłam jedynym wyjątkiem. Najsłabszym argumentem przeciwko był sam dojazd, a właściwie powrót ze świadomością, że blisko nie mam, a następnego dnia trzeba się punktualnie stawić w pracy. Pokonałam jednak te wszystkie bariery, a dlaczego? Myślę, że dowiecie się z niniejszej relacji.
POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI
Nie wiem jak było te 27 lat temu, gdy płyta Ya hozna pojawiła się na rynku muzycznym, bo sama chyba nie byłam nawet jeszcze planowana 😉 Jednak im jestem starsza, tym częściej sięgam po to, co było kiedyś. Po to, co miało jakąś wartość i jakiś sens. Zawsze kieruję się głównie muzyką, ale słowa też pełnią dla mnie istotną rolę. Nie wiedziałam czego się spodziewać na koncercie, ale po cichutku, patrząc na teksty piosenek i muzykę, spodziewałam się choć odrobiny szaleństwa.
Do dziś pamiętam jak na jednym ze swoich koncertów Renata Przemyk stwierdziła, że do szpilek trzeba dojrzeć. Jakiż uśmiech wywołał u mnie widok wchodzącej na scenę wokalistki w… glanach. Jak sama artystka stwierdziła – powrót do przeszłości. Już w pierwszej chwili wiedziałam, że to jest artystka z krwi i kości, a nie gwiazda estrady. Trzeba mieć odwagę i być pewnym swojego talentu, aby wyjść na scenę ubraną w coś innego niż suknię z cekinami. Tu nie było miejsca na postawienie sobie za zadanie „co nie dośpiewasz to dowyglądasz”. Jednak nie mogę być wobec tego krytyczna – strój zdecydowanie odmłodził artystkę, która i tak wygląda dużo młodziej niż ludzie w jej wieku 😉 Ponadto oddawał on w pełni to, jak normalnym i naturalnym człowiekiem jest Renata.
YA HOZNA PO LATACH
Wokalnie Ya hoznawyszła dużo lepiej niż te 27 lat temu. Renata Przemyk jest jedną z niewielu artystek, na które lubię patrzeć, gdy śpiewają. Wszelkie grymasy na jej twarzy nie sprawiają, że jest brzydsza, wręcz przeciwnie! Przyjemnie patrzeć na muzyka, który śpiewa każdym centymetrem swojego ciała i nie tylko rusza buzią, ale też rękami, nogami i czym się tylko da.
Przy znanym utworze „Babę zesłał Bóg” miałam możliwość usłyszeć zupełnie odmienną wersję „Baby” niż na płytach i innych koncertach. Za to ogromne chapeau bas dla Renaty Przemyk – rzadko słyszałam, żeby ktoś z każdym wykonaniem potrafił zrobić coś nowego. Nie można tu jednak pominąć zespołu Renaty, który stał się istnym dopełnieniem jej głosu. Sala oszalała przy dźwiękach „Kochaj mnie jak wariat” czy piosenki „Top”. Każda piosenka z Ya hozny była odświeżona pod wieloma względami Zdecydowanie bardziej podobały mi się te nowe aranżacje, które jednak nie odbiegały mocno od oryginału, a tylko sprawiały, że wykonania były dojrzalsze i pełniejsze.
„NIE SZUKAJ MNIE… UKRYŁAM SIĘ…”
Czy ktoś na koncercie spodziewa się salwy śmiechu podczas utworu? Nie mam tu na myśli piosenek kabaretowych czy satyrycznych. Wręcz przeciwnie – piosenka niezwykle życiowa, zwłaszcza dla wszystkich kobiet – „Makijaż twarzy”. Zapowiadało się zupełnie spokojnie, aż tu nagle artystka w refrenie pozwoliła sobie na przemianę w słodką kobietkę i słuchacze nie mogli powstrzymać śmiechu. Sama Renata chyba nie spodziewała się takiej reakcji, bo co jakiś czas sama się śmiała. Myślę, że tym utworem Renata Przemyk skradła serca wszystkich obecnych na koncercie. Nawet po koncercie słyszałam kilka rozmów wspominających ten właśnie utwór. Również niekończące się śpiewanie refrenu z publicznością świadczyło samo za siebie.
NIEZWYKŁA SIŁA MUZYKI
Muzyka powinna łączyć nie tylko artystę z publicznością, ale także artystę z pozostałymi członkami zespołu. I tę silną więź było tu wyraźnie widać. Urocze przekomarzanki Renaty Przemyk z gitarzystą Piotrem Wojtanowskim śmieszyły, wzruszały, a nawet dodawały pikanterii. Widać było, że to nie są wyuczone teksty czy naciągane śmieszne dowcipy tylko potrzeba chwili i wzajemna sympatia. To sprawiło, że rozmowy między tą dwójką za każdym razem pozostawiały jakieś emocje.
Genialne było dla mnie wykonanie „Prinsówny”, jakże odmienne od oryginału. Zwyczajny męski wokal w tym utworze został zastąpiony „miauczącym” śpiewem Piotra, który świetnie akcentował słowa takie jak „chciał” czy „ciał” sprawiając, że brzmiało to naprawdę jak miauczenie. W wielu utworach panowie mieli możliwość zaistnienia przy swoich solówkach i warto pochwalić tu każdego z nich: Piotra Wojtanowskiego (gitara basowa i chórek), Krzysztofa Pająka (klawisze), Sławka Puka (perkusja), Kamila Błoniarza (akordeon) oraz Grzegorza Palkę (gitary).
TROCHĘ BLIŻSZA…
Druga część koncertu nawiązywała do znanych piosenek z innych płyt Renaty Przemyk. Nie ukrywam, że na tę chwilę czekałam najbardziej. Tak też po krótkiej zapowiedzi rozpoczął się kolejny utwór „Ten taniec”. Następnie piękny utwór „Aż po grób” z głównym towarzyszeniem akordeonu, na którym niesamowicie grał Kamil Błoniarz. Zaraz po nim utwór, na który chyba najbardziej czekałam – „Jakby nie miało być”. Ma dla mnie wielką wartość pod względem tekstu, ale na tym koncercie muzyka położyła mnie już całkowicie na łopatki. Sama Renata Przemyk nie kryła wzruszenia i było to naprawdę autentyczne. Panowie stworzyli piękny i magiczny nastrój. I to cudowne instrumentalne zakończenie, które rozbrzmiewałoby w mojej głowie dużo dłużej, gdyby nie dźwięk braw.
Po tej chwili refleksji Renata Przemyk zapowiedziała kolejny utwór „Ostatni z zielonych”. Stał się chyba najdłuższą piosenką tego koncertu. Nie ma to jak śpiewać do siebie Nie martw się/przecież wiesz/ w życiu zdarza się/ czasem kiepski dzień. Szaleństwu nie było końca i nie było osoby, która nie poddałaby się tej optymistycznej piosence. Nie wiem ile razy refren został powtórzony, ale naprawdę wiele razy i tak by pewnie było do rana.
DAJESZ MI NIEPOKORNE MYŚLI…
„Kochana” to chyba najbardziej dla mnie intymna piosenka. Jest kilka historii i kilka osób, które za każdym razem pojawiają się przed moimi oczami, gdy słyszę pierwsze dźwięki tego utworu. Renata Przemyk jest również jedną z nich. Artystycznie daje mi ona wiele, a z drugiej strony to wszystko jest tak niepokojące, że za każdym razem wracam do domu pełna różnych refleksji o życiu swoim. Zawsze wtedy wiem, że oprócz fizycznych ludzi, którzy są mi bliscy jest kilku artystów, w których muzykę zawsze mogę uciec. Tam mnie nikt nie znajdzie. Wiadomo, że z czasem mogą przeminąć tak jak ludzie, których widzimy na co dzień, ale póki co wolę – razem iść pod wiatr.
Jednak „Kochana” to nie tylko pewne emocje i uczucia znajdujące się w mojej duszy, ale także muzyka. Niezwykle przejmująca melodia gitary, a do tego dźwięki Renaty Przemyk wydawane pod koniec utworu, które za każdym razem hipnotyzują mnie coraz bardziej. Tym razem moje doznanie hipnozy było jeszcze większe dzięki niezwykłej grze świateł.
EMOCJOM NIE BYŁO KOŃCA
Po tym fenomenalnym utworze Renata przedstawiła cały zespół i szczerze podziękowała wszystkim przybyłym. Rozległy się ogromne brawa i pewnym było, że artystka będzie musiała powrócić na scenę. Pierwszy raz widziałam z bliska muzyka tak szczęśliwego, przejętego i pełnego emocji. Jej radość i wzruszenie było tak autentyczne, że aż chciało się zachować ten obraz w pamięci jak najdłużej. Pierwszym bisem było „Bo jeśli tak ma być” i tu znów publiczność szalała śpiewając refren. Zaraz po tym rozległy się pierwsze dźwięki piosenki „Odjazd”. Ta piosenka zawsze przypomina mi o kilku ważnych kwestiach w naszym życiu, ale moją interpretację pozostawię dla siebie samej. Na sam koniec musiała jednak pozostać prawdziwa petarda – „Nie mam żalu”. Utwór dopełnił całości i mogłam poczuć się naprawdę spełniona.
BABĘ ZESŁAŁ BÓG
Renata Przemyk jest z pewnością artystką nietuzinkową i zadaję sobie często pytanie: Czemu tacy artyści są ciągle niedoceniani?
Z drugiej jednak strony cieszę się z tego powodu. Dzięki temu ich twórczość jest szczera, nie jest tworzona pod stacje radiowe czy gusta każdego przeciętnego odbiorcy. I to już nasz trud, by dotrzeć do takiego muzyka jak Renata Przemyk. Na tym koncercie miałam możliwość stać bardzo blisko niej – widziałam dokładnie każdą jej zmarszczkę podczas śpiewania, każde napięcie mięśni. Bez problemu mogłam dojrzeć każde jej wzruszenie, radość, szczęście i ciągłe niedowierzanie. Przemawia przez nią ogromna pokora i skromność, o które tak ciężko dziś wśród nowych wokalistów. Pod względem naturalności i tej właśnie zwykłej ludzkiej skromności, stawiam Renatę Przemyk dużo wyżej niż gwiazdeczki radiowe czy telewizyjne.
Z POZDROWIENIAMI Z ODJAZDU 🙂
Po koncercie odważyłam się znów zobaczyć z Renatą Przemyk. Wzięłam z domu wszystkie niepodpisane płyty i cierpliwie czekałam w kolejce. Gdy w końcu nadeszła moja kolej nie pamiętam co się ze mną działo. Poczułam się tak samo sparaliżowana jak podczas koncertu Akustik Trio. Artystka przywitała mnie miłym stwierdzeniem, że widziała jak śpiewałam wszystkie piosenki. Wyglądała na zaskoczoną. Być może ze względu na mój wiek. Sama nie wiem. Wiem jedno – przy piosenkach Renaty Przemyk dojrzewam i potrafię dostrzec rzeczy, o których na co dzień nie pamiętam.
Poza tym nic nie poradzę na to, że uwielbiam patrzeć jak ta artystka przeżywa muzykę, jak ją tworzy i powierza nam, nie zważając na to czy się spodoba. Z pewnością nie jest śpiewaczką operową ani osobą o niewiarygodnej skali, ale potrafi robić cuda ze swoim głosem. I tak sobie teraz myślę, że wcale nie jest mi przykro, że nie promują jej media i że nie ma jej wszędzie (nawet w lodówce 🙂 ). Pozostawia po sobie zawsze niedosyt i nieprzemożoną chęć pójścia znów na jej koncert.
Myślę, że ta relacja jest czymś więcej niż zwykłe „dziękuję” i tak właśnie pragnę podziękować Renacie Przemyk za to, że jest, tworzy i dzieli się z nami sobą i swoją duszą oraz że pozostaje w tym wszystkim wierna sobie, pełna pokory i autentyczności. Oby więcej takich muzycznych spotkań i jeszcze więcej inspiracji dla mnie! Z pewnością skorzystam z zaproszeń na następne koncerty, bo wiem, że nie wyjdę po nich rozczarowana, a wręcz bogatsza o naprawdę piękne emocje i doświadczenia.
Znane utwory w nowych aranżacjach, skromna acz wymowna scenografia, zgrany band wyciskający z siebie wszystko, co najlepsze, niesamowite Centrum Kongresowe, które samą architekturą budzi podziw i na sam koniec ona… Beata Kozidrak, bez której te wszystkie elementy nie stworzyłyby muzycznego arcydzieła!
BEATA. EXCLUSIVE TOUR – KRAKÓW
Koncert Beata. Exclusive Tour odbył się w sobotni wieczór, 4-go marca w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego początku wiosny! W niniejszej relacji postaram sięzachować obiektywizm, ale zastrzegam już teraz, że będzie to bardzo trudne w obliczu tego, co mnie na tym koncercie spotkało. Zacznijmy jednak od początku…
PIERWSZE SŁONECZNE MINUTY
Dosłownie 2-3 minuty po dwudziestej i na scenie są już wszyscy członkowie zespołu. Jakież to zaskakujące, że artyści potrafią być punktualni. Koncert rozpoczyna się od dźwięków utworu „Słońce na dłoni„, który pochodzi z najnowszej płyty. Magia zaczyna wypełniać całą salę, a niebieskie światła tworzące napis „Beata.” tylko dodają tajemniczości całemu wydarzeniu. Siedzę oniemiała widząc stojącą nieruchomo Beatę Kozidrak, która dopiero w drugiej części, przy mocniejszych brzmieniach, zaczyna poruszać się w rytm muzyki i pokazuje swój prawdziwy talent wokalny.
BALLADOWY POCZĄTEK MAGII
Zaraz po tej spokojnej balladzie pojawia się kolejna – „Lato jak ze snu„, tym razem z pierwszej solowej płyty. Po krótkim przywitaniu z publicznością wokalistka zasiada na krzesełku i snuje opowieść pieszcząc ucho słuchacza rozmaitymi dźwiękami. To w takich utworach Beata Kozidrak może pochwalić się swoimi umiejętnościami i skalą głosu. Po raz pierwszy ja, osoba, która nigdy nie rejestruje obrazów, zauważam, że kolor napisu „Beata.” zawieszonego nad głową artystki zmienia się wraz z sensem śpiewanych słów i druga zwrotka, która dotyczy bezpośrednio miłości przybiera odcień czerwieni. Następnie Beata śpiewa utwór, którego nie słyszałam już dawno i prawie o nim zapomniałam, a mianowicie „Belle Ami„.
„SIEDZĘ I MYŚLĘ”
Po tak spokojnym wstępie siedzę i siedzę, myślę i myślę, co nowego się pojawi i nagle rozlegają się pierwsze dźwięki „Siedzę i myślę„, a publiczność zdecydowanie się ożywia. Szczerze? Ciężko wyobrazić mi sobie kogoś, kto nigdy nie usłyszał tej piosenki. Szczególnie, jeśli chodzi o ludzi znajdujących się tego wieczoru w ICE w Krakowie. Koncert powoli zaczynał się rozkręcać i już przy tym utworze ludzie pokazali jak bardzo uwielbiają Beatę i jej muzykę. Piosenkarka ani przez chwilę nie pozostawała dłużna i bawiła się z publicznością.
NIBY WARSZAWA, A JEDNAK KRAKÓW
Zaraz po jednym znanym przeboju pojawił się kolejny, ale przed nim Beata z góry przeprosiła, że piosenka ma tytuł „Taka Warszawa„, bo przecież ona ma zamiar śpiewać o Krakowie. Tym miłym akcentem rozpoczęła kolejną balladę, by na refrenie świetnie bawić się z widownią i śpiewać naprzemiennie mówię tak, mówię nie, bywa że…. Ciężko było nie śpiewać razem z tłumem kolejnego tak dobrze znanego hitu Beaty Kozidrak i nie dać się wciągnąć w zabawę, którą sama wokalistka zaproponowała.
NIE TAK OCZYWISTE OBLICZE MIŁOŚCI
Po znanym utworze z pierwszej solowej płyty nadszedł czas na nowość – „Obok nas” z płyty B3. Piosenkarka opowiedziała o tym, jak bardzo spodobała jej się muzyka i jak chciała znów pisać o miłości. Stwierdziła jednak, że w życiu przytrafiają się różne sytuacje i czasami trzeba walczyć o to uczucie. Bywa i tak, że należy się poddać, ale nie całkowicie, bo miłość jest obok nas. Pamiętam, że jak pierwszy raz posłuchałam tej piosenki to czułam się bardzo poruszona tekstem, ale jednocześnie dodało mi to wiary, że warto kochać. Na koncercie powróciły do mnie te same emocje, a gdy na koniec utworu ujrzałam autentyczne łzy Beaty, nie potrafiłam sama ukryć wzruszenia.
NOWE OBLICZE TELENOWELI
Nie oglądam polskich seriali, zwłaszcza tzw. tasiemców, ale to nie znaczy, że nie kojarzę tytułowych utworów. Jeśli ktoś jednak chciałby się ze mną kłócić, że nie zna „Siedzę i myślę” to na pewno przegra walkę, gdy zapytam o „M jak miłość„. Utwór, który przeciętny Kowalski od czasu do czasu włączający telewizor siłą rzeczy usłyszy. Czy jednak oczywiste jest dla każdego kto tam śpiewa? Tego już nie wiem. Wiem natomiast, że ja utwór doskonale kojarzę i wiem, kto go wykonuje. Jednak nie spodziewałam się, że może on nabrać zupełnie innego wymiaru na żywo. Najbardziej ujął mnie refren, gdy przy słowach M jak miłość, krew i wino pojawiły się czerwone światła, niesamowity wokal Beaty i nagle zapomniałam, że to „zwykła” piosenka z telenoweli.
CHÓREK NIE TAKI DRUGOPLANOWY
Z reguły chórki stoją gdzieś z tyłu, by nie rzucać się widzowi w oczy. Tym razem Beata postawiła na zmiany. Katarzyna Pietras, Diana Świder oraz Ilona Rybak stanęły tuż obok wokalistki i towarzyszyły jej nie tylko wokalnie, ale również ruchowo. Ubrane na czarno dziewczyny dawały z siebie wszystko. Podczas gdy Beata poszła się przebrać zaśpiewały energicznie utwór „Kiss” wprowadzając na scenę instrumenty dęte, co stało się kolejną niespodzianką tego wieczoru. Nie umknął mojej uwadze brak podświetlonego napisu „Beata„, co doskonale przesyłało komunikat „teraz Beata nie śpiewa„. Taki niby mały szczegół, a jednak ja (osoba nie będąca wzrokowcem) wyłapałam. Chórzystki jak dla mnie mają niesamowite poczucie rytmu i wysokie umiejętności wokalne, co tylko na wielki plus dla samej szefowej – Beaty. Do tego wszystkiego świetnie zgrywają się głosami między sobą, jak i samą Beatą.
PRAWDZIWĄ ZABAWĘ CZAS ZACZĄĆ
Pierwsze odgłosy bębnów w wykonaniu Agnieszki Kołczewskiej i publiczność oszalała. Do tego keyboard świetnie prowadzony przez Marię Dobrzańską i każdy już wie, że rozpoczyna się piosenka „Żal mi tamtych nocy i dni„. Beata wychodzi na scenę w długiej złoto-czarnej sukni i rozpoczyna się bardziej energetyczna część koncertu. Uwielbiam oryginalną aranżację tego utworu, ale lekko latynoska wersja też ma w sobie swój urok i zupełnie nowy wydźwięk. Prawdziwa zabawa na tym koncercie dopiero się zaczyna.
NOWY LĄD – AMERYKA
Po tym mocno energetycznym utworze, Beata śpiewa kilka spokojniejszych, acz mocniejszych w brzmieniu utworów jak „Bądź częścią mnie„, „Żywe cienie„, „Nagie skały” i „U stóp szklanych gór” pochodzące z płyt Bajmu, które jednak wybrzmiewały w zupełnie nowych aranżacjach. W końcu pojawia się utwór, którego w pierwszej chwili zupełnie nie kojarzę. Scena robi się złota i nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że Kozidrak da teraz popis swych umiejętności jazzowych. Nagle słyszę pierwsze słowa Jedni ją kochają, inni nienawidzą i w tej chwili nie wiem co się dzieje. Z jednej strony jestem przekonana, że znam tę piosenkę, a z drugiej zastanawiam się czy aby na pewno. Dopiero refren utwierdza mnie – tak, to jest „Ameryka” z płyty Myśli i słowa, ale jak to się stało, że zupełnie się zmieniła? Aranżacja dużo bardziej przypomina typowe kawałki z amerykańskich klubów jazzowych, a sama wokalistka w sposób jaki śpiewa przypomina mi bardziej wokalistki zza oceanu niż nasze rodowite, a przecież śpiewa po polsku! Przyznam szczerze, że było to największe zaskoczenie tego koncertu, ale jakże pozytywne!
BE FREE – B3
Jak szaleć, to szaleć na całego. Ostatnie minuty koncertu upłynęły przy dźwiękach najnowszych hitów Beaty, a mianowicie „Bingo„, „Niebiesko–Zielone” oraz „Upiłam się Tobą„. Tutaj ciężko było zwracać uwagę już na cokolwiek poza śpiewem i szaleństwem publiczności. W każdym z tych utworów widownia dorzucała swoje wokalne trzy grosze, co sprawiało, że nogi same rwały się do tańca. Brawom nie było końca, a sam fakt tego, że po wielu hitach w ciągu całego koncertu publiczność skandowała „Beata” mówi sam za siebie. Największe wrażenie zrobiły na mnie taka autentyczna zabawa piosenką widoczna u piosenkarki, jak i światła podczas utworu „Niebiesko–Zielone„. Do przewidzenia było, że pojawi się niebieski i zielony, ale nie spodziewałam się, czerwonego na słowie ogień, co dodatkowo rozpalało emocje publiczności. Scenografia tak subtelna, a jakże wymowna, idealnie dopasowana do utworów i co najważniejsze – nieodwracająca uwagi widza od głównej bohaterki tego koncertu, czyli samej Beaty Kozidrak. Tutaj wielkie brawa dla pomysłodawcy tego projektu Michała Pańszczyka. To naprawdę wielka sztuka i wyczucie, by z dodatkowych elementów zrobić wymowne tło współgrające z muzyką i wokalistką, a nie zakłócające czy odciągające uwagę widza badziewie.
JÓZEK…
… i chyba wszystko jasne. Przebój, którym Bajm i Beata zdobyli ogromną popularność. Piosenka, która pomimo zupełnie innej aranżacji od razu poruszyła publiczność i nie było nikogo, kto nie śpiewałby refrenu – Pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz, mam na twym punkcie bzika, mam bzika, mam bzika, daj się sobą nacieszyć, nacieszyć, nacieszyć, i siedem razy zgrzeszyć, i zgrzeszyć, i zgrzeszyć…. Jeśli znalazła się osoba nieznająca tekstu z pewnością bardzo szybko się go nauczyła i mogła szaleć razem z tłumem i Beatą.
SPEKTAKULARNY FINAŁ
Beata Kozidrak chyba nie byłaby sobą, gdyby i na koniec czymś nie zaskoczyła. Zaproponowała publiczności utwór jej muzycznej inspiracji, czyli Jamesa Browna. W pierwszej chwili pomyślałam sobie „O matko, angielskie piosenki?”. Chcąc nie chcąc bycie anglistą nie ułatwia mi słuchania naszych polskich wokalistów w zagranicznych, szczególnie angielskich utworach. Siłą rzeczy zawsze skupiam się na wymowie i akcencie. A tu nagle pierwsze wejście „I Feel Good” i myślę sobie „Wow!”, ale spokojnie – to dopiero początek. Słucham dalej i po chwili złapałam się na tym, że moja czujność całkowicie zniknęła i zachwycałam się sposobem śpiewania i samą piosenką, bo nie było się do czego przyczepić! Ogromne brawa dla Beaty za to! To nie był jednak koniec – jeszcze bardziej rozgrzała publiczność utworem zespołu Earth, Wind & Fire, który na pewno każdy kojarzy – „September„. To był już prawdziwy power i Beata rozniosła swoją energią całą salę. Mogę tu jedynie dodać, że słuchać Beaty po angielsku to również ogromna przyjemność, a dodatkowym wielkim plusem ode mnie fakt, że znała teksty na pamięć!
NIEKOŃCZĄCE SIĘ BISY
Publiczność tak długo biła brawa i skandowała, że Beata z zespołem nie mogła tak po prostu sobie pójść. Zaśpiewała najpierw „Niebiesko–Zielone„, później „Bingo„, by na koniec po ogromnych owacjach ponownie zaszaleć przy utworach „I Feel Good” i „September„. Wzruszyła się niesamowicie i dziękowała mnóstwo razy podkreślając jak bardzo uwielbia Kraków i krakowską publiczność. Oby znów zawitała do tego miasta ze swoim kolejnym koncertem.
SPOTKANIE Z FANAMI
W tym miejscu chciałabym tylko zaznaczyć jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie Beata przy spotkaniu z fanami. Każdemu poświęciła tyle czasu, ile tylko ktoś chciał. Podpisywała płyty, zdjęcia, a nawet telefon jednej dziewczynce. Robiła sobie wiele zdjęć z ludźmi i dla wszystkich była bardzo serdeczna i otwarta. Jej management też stanął na wysokości zadania organizując to wszystko tak sprawnie i zachowując należyty szacunek do fanów. Jestem naprawdę miło zaskoczona zarówno samym koncertem, jak i spotkaniem po nim. Oby więcej takich wydarzeń, bo są one naprawdę budujące i dają człowiekowi ogromny zastrzyk energii.
Kim tu jestem? To pytanie, które w tym konkretnym momencie mojego życia wybrzmiewa dość często. Nie chcę definiować się jako nauczycielka, pisarka czy tłumaczka. Z pewnością jestem dziewczyną o wielu pasjach. Uwielbiam śpiewać zarówno pod prysznicem, jak i podczas praktyki medytacji (mantry). Pokochałam jogę i medytację całym swoim sercem. Nie wyobrażam sobie już bez nich życia. Jestem duszą kochającą podróże te zewnętrzne (w różne zakamarki świata), ale również podróż w głąb samej siebie. Ciągle poszukuję, nie tylko swojego artystycznego „ja”, ale również samej siebie w tym konkretnym miejscu i czasie.
POGOŃ ZA MARZENIAMI
Zawsze marzyłam o tym, aby studiować anglistykę i dzisiaj mogę powiedzieć – udało się! Moje marzenie się spełniło. Ukończyłam licencjat – filologię angielską ze specjalizacją translatorską, a na magisterce dołożyłam sobie jeszcze trochę kultury i mediów. Dodatkowo zdecydowałam się na studia podyplomowe z pedagogiki, co umożliwia mi pracę z dziećmi i młodzieżą. Lata studiów z pewnością zapadną mi w pamięć ze względu na sam kierunek, poznanych ludzi, zdobytą wiedzę, chwile radości, szaleństwa, ale również nerwów i smutku. Wszystko jednak w pełni się zrównoważyło i harmonia w moim życiu pozostała. Właśnie w tym czasie powstało to miejsce, w którym teraz przebywasz, Drogi Czytelniku.
W ŻYCIU TRZEBA ROBIĆ TO, CO SIĘ KOCHA
Pracuję w szkole podstawowej, głównie z dziećmi i młodzieżą od 4 do 8 klasy, a także udzielam prywatnie korepetycji. Zdarza się jeszcze, że tłumaczę na zlecenie różne teksty. Cieszy mnie to – lubię pracę z dziećmi, z młodzieżą, uwielbiam obserwować ich rozwój z lekcji na lekcję. Wierzę, że moja pasja i poświęcenie będą dla nich inspiracją do samorozwoju. Piszę wnioski i koordynuję do projekty unijne, które dają ogromne możliwości uczniom na poznanie świata i samych siebie. To obecnie dla mnie największy priorytet w pracy szkolnej.
PODRÓŻE TO MOJA NOWA MIŁOŚĆ
Wydawać by się mogło, że podróżując od dziecka, to tak naprawdę nic nowego. Ktoś nawet mógłby rzec, że mam to po prostu we krwi. Być może tak jest, ale tak naprawdę dopiero od 2023 roku podróże stały się dla mnie czymś naprawdę istotnym w życiu. Polubiłam samotne wojaże, bo są dla mnie najlepszym remedium na złapanie dystansu do codzienności i swobodne wysunięcie przeróżnych wniosków na temat tego, kim jestem, czego chcę, co lubię, czego nie, co mi służy, a co już przestało i jakimi ludźmi oraz rzeczami chcę się otaczać.
A GDY WRESZCIE ZNAJDĘ SOBIE CZAS
W wolnych chwilach sięgam po książki (w ostatnim czasie głównie psychologiczne i filozoficzne, zdarzają się poradnikowe), filmy, a przede wszystkim muzykę. Te wszystkie elementy składają się w jedną całość – moje życie – to dzięki nim mogę tworzyć, bo to one mnie inspirują. Od dziecka uwielbiałam pisać. Do tej pory były to „bazgroły” chowane na dnie szuflady… Potrafiłam siedzieć całymi dniami i pisać bez końca szalone, nastoletnie przygody, w których niejeden doszukałby się historii z mojego świata. Przez okres studiów uwielbiałam tworzyć poezję. Najczęściej tworzę w podróży lub nocą/nad ranem, bo to wtedy jest dla mnie magiczny i inspirujący czas. Obecnie pozwalam sobie na całkowitą dowolność. Piszę to, na co w danej chwili mam ochotę.
CO TUTAJ TWORZĘ?
Przede wszystkim sporą ilość wierszy, bo to w końcu od nich się zaczęło. Oprócz tego mnóstwo relacji z przeróżnych koncertów, festiwali i spektakli teatralnych. Możecie odkryć, jak wyglądały procesy moich tłumaczeń i co takiego tłumaczyłam. Jest też sporo o podróżach, ale to nie są typowe poradniki, tylko bardziej opis moich przeżyć i miejsc, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. W ostatnim czasie lubię pisać po prostu o codzienności, o moich przemyśleniach na różne tematy, o zdrowiu, jodze, uważności, ajurwedzie, marzeniach, edukacji, przyrodzie i wielu innych. Wszystko pisane jest z potrzeby serca, pod wpływem natchnienia i w duchu odkrywania samej siebie oraz rozwijania mojej duchowości.
Zapraszam Cię, Drogi Czytelniku, do poznania mnie i mojego świata poprzez te wspomnienia, refleksje i twórcze opowieści. Moja strona to miejsce, w którym dzielę się tym, co dla mnie najważniejsze – pasją do życia, poznawania samej siebie i nieustannego odkrywania piękna w świecie. Razem wyruszymy w podróż, która pozwoli nam zagłębić się w zakamarki naszych dusz i odnaleźć inspirację do samorealizacji. Cieszę się, że możemy to zrobić razem!